To już ponad półtora miesiąca temu,
ale dla niedoinformowanych: udało mi się spóźnić na oba samoloty (w rezultacie
ani razu nie nadałam zwyczajnie bagażu) :)
-wyjść z domu o zaplanowanej
godzinie zamiast iść w tym czasie pod prysznic (ew. jeszcze położyć się w ogóle
spać);
-nie wyglądać przy stanowisku
odpraw jak „przypadkowy przechodzień” (wtedy „pani zza lady” zamyka odprawę
myśląc, że „tak sobie tylko tam stoisz” – następnym razem może użyję sygnałów
dymnych lub nadam sygnał chorągiewkami…);
-poćwiczyć na siłowni na wypadek
gdybym musiała znowu biec z całym dobytkiem do punktu odpraw bagażu o
niestandardowych wymiarach (mój był jak najbardziej standardowy, ale nie było
już innej opcji, żeby go wrzucić do samolotu…);
-poćwiczyć szybkie wykładanie
dobytku na taśmę. Po ominięciu dłuuugiej kolejki metodą „przepraszam,
przepraszam, przepraszam, przepraszam, uśmiech nr 5, przepraszam” zablokowałam
ją na dłuższą chwilę prezentując swoje dobra, których nie mogłam/dałam rady
wcisnąć do dużego plecaka: kurtkę, polar, chustę (to był koniec czerwca i, mimo
wczesnej pory – upał), mały plecak (który po wypchaniu nie był już wcale taki
mały), z którego musiałam jeszcze wydobyć przezroczystą torebkę z „kosmetykami
itp. o jedynie słusznej pojemności” i elektronikę. A że u nas trzeba
elektronikę wyciągać z pokrowców (a laptopa jeszcze otworzyć)... Po wyłożeniu 2
telefonów komórkowych, laptopa, lustrzanki i małego aparatu, gdy spytałam czy
wyjąć jeszcze dyktafon „groźny pan celnik” (czy kto-to-tam-stoi na lotnisku) szczerze
się uśmiał. Na koniec dorzuciłam pasek i wszyscy byli szczęśliwi – tylko ja
trochę mniej, bo musiałam wszystko zebrać, złożyć, opakować, zamknąć, wrzucić,
zasunąć…na czas oczywiście:)
Muszę również:
-pamiętać, że Domodiedowo to NIE to
samo co Domodiedowo-lotnisko(!) (i może darować sobie oszczędności typu elektriczka
zamiast aeroexpressu „bo mam jeszcze duużo czasu i przecież wiem co i jak…”);
-poćwiczyć „sprint w pełnym
obciążeniu przez bramki” (plecak duży z tyłu, mały z przodu, w ręce „gdzieś z
boku” torba z kurtkami, 2 aparatami, komputerem, dyktafonem, małą foką
grenlandzką…i pewnie czymś jeszcze), zadyszka bowiem nie pomaga wygłaszać
kwestii „przepraszam, przepraszam, bardzo przepraszam, ale mój samolot odlatuje
za 15min” do tych wszystkich zmęczonych i zdenerwowanych ludzi w różnych kolejkach,
które musiałam ominąć;
-przygotować 2500 rubli na
ewentualne lotniskowe dopłaty ‘dla spóźnialskich’ lub kupić coś wcześniej nową
kartą płatniczą (przy pierwszej transakcji trzeba 4-krotnie wprowadzać PIN –
przy 10min do odlotu samolotu kosztuje to trochę nerwów – i to nie tylko moich
– stewardesie, która mnie właściwie wsadziła na ten samolot, ciśnienie skakało
przy każdym odrzuceniu karty przez terminal. W tym miejscu: zaczepionej w
elektriczce stewardesie o ‘jakimś nie-rosyjskim imieniu na M.’ z linii S7 БОЛЬШОЕ СПАСИБО!!!);
-ZDECYDOWANIE poćwiczyć szybkie
wykładania dobytku na taśmę. Przydatne szczególnie, jeśli CAŁY bagaż ma się przy
sobie jako podręczny (patrz fot.). W Moskwie na taśmę dorzucić musiałam jeszcze
buty (górskie trepy wydały się pani z obsługi podejrzane), ze zbieraniem rzeczy
po kontroli było więc jeszcze zabawniej niż w Warszawie. Na szczęście duży
plecak przeszedł bez większych zastrzeżeń(!) – żeby wykazać się dobrą wolą
chciałam wyrzucić nożyczki, ale pana celnika bardziej niepokoiły 2 szampony
(upewniał się, czy są małe, jakby nie widział na ekranie jakie są – oczywiście
usłyszał, że całkiem malutkie:) ). Pomyśleć, że wcześniej martwiłam się, czy
przeniosę szydełko w podręcznym… Aha, zanim przepuścili mnie z całym dobytkiem
na pokład, to prześwietlili „do gołego” w słynnej maszynie-prysznicu (nie jako
wybrankę losu, ale jak wszystkich, którym zachciało się polatać). Czyli na
sobie nic nie wniesiesz, ale w bagażu – hulaj dusza…hm.
-nauczyć się dobrych technik
relaksacyjnych. Przydadzą się, kiedy po całym cyrku opisanym powyżej okaże
się, że a) lot jest opóźniony i trzeba postać jeszcze 45min zanim wpuszczą
na pokład, b) trzeba poczekać już w samolocie do startu jeszcze ok. 1,5h, bo
„czekamy na pasażerów tranzytowych”. Mój sąsiad miał jednak domowej roboty
pierogi, co trochę poprawiło bilans dnia. Co prawda zmiana czasu (z Wwą 7
godzin „do przodu”) sprawiła, że zarwałam drugą noc z rzędu, ale i tak pełen
sukces – dotarłam do Ułan-Ude:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz