poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Dawno temu w czerwcu, czyli złe dobrego początki...


To już ponad półtora miesiąca temu, ale dla niedoinformowanych: udało mi się spóźnić na oba samoloty (w rezultacie ani razu nie nadałam zwyczajnie bagażu) :)



Na przyszłość muszę:
-wyjść z domu o zaplanowanej godzinie zamiast iść w tym czasie pod prysznic (ew. jeszcze położyć się w ogóle spać);
 -nie wyglądać przy stanowisku odpraw jak „przypadkowy przechodzień” (wtedy „pani zza lady” zamyka odprawę myśląc, że „tak sobie tylko tam stoisz” – następnym razem może użyję sygnałów dymnych lub nadam sygnał chorągiewkami…);
 -poćwiczyć na siłowni na wypadek gdybym musiała znowu biec z całym dobytkiem do punktu odpraw bagażu o niestandardowych wymiarach (mój był jak najbardziej standardowy, ale nie było już innej opcji, żeby go wrzucić do samolotu…);
-poćwiczyć szybkie wykładanie dobytku na taśmę. Po ominięciu dłuuugiej kolejki metodą „przepraszam, przepraszam, przepraszam, przepraszam, uśmiech nr 5, przepraszam” zablokowałam ją na dłuższą chwilę prezentując swoje dobra, których nie mogłam/dałam rady wcisnąć do dużego plecaka: kurtkę, polar, chustę (to był koniec czerwca i, mimo wczesnej pory – upał), mały plecak (który po wypchaniu nie był już wcale taki mały), z którego musiałam jeszcze wydobyć przezroczystą torebkę z „kosmetykami itp. o jedynie słusznej pojemności” i elektronikę. A że u nas trzeba elektronikę wyciągać z pokrowców (a laptopa jeszcze otworzyć)... Po wyłożeniu 2 telefonów komórkowych, laptopa, lustrzanki i małego aparatu, gdy spytałam czy wyjąć jeszcze dyktafon „groźny pan celnik” (czy kto-to-tam-stoi na lotnisku) szczerze się uśmiał. Na koniec dorzuciłam pasek i wszyscy byli szczęśliwi – tylko ja trochę mniej, bo musiałam wszystko zebrać, złożyć, opakować, zamknąć, wrzucić, zasunąć…na czas oczywiście:)

Muszę również:
-pamiętać, że Domodiedowo to NIE to samo co Domodiedowo-lotnisko(!) (i może darować sobie oszczędności typu elektriczka zamiast aeroexpressu „bo mam jeszcze duużo czasu i przecież wiem co i jak…”);
-poćwiczyć „sprint w pełnym obciążeniu przez bramki” (plecak duży z tyłu, mały z przodu, w ręce „gdzieś z boku” torba z kurtkami, 2 aparatami, komputerem, dyktafonem, małą foką grenlandzką…i pewnie czymś jeszcze), zadyszka bowiem nie pomaga wygłaszać kwestii „przepraszam, przepraszam, bardzo przepraszam, ale mój samolot odlatuje za 15min” do tych wszystkich zmęczonych i zdenerwowanych ludzi w różnych kolejkach, które musiałam ominąć;
-przygotować 2500 rubli na ewentualne lotniskowe dopłaty ‘dla spóźnialskich’ lub kupić coś wcześniej nową kartą płatniczą (przy pierwszej transakcji trzeba 4-krotnie wprowadzać PIN – przy 10min do odlotu samolotu kosztuje to trochę nerwów – i to nie tylko moich – stewardesie, która mnie właściwie wsadziła na ten samolot, ciśnienie skakało przy każdym odrzuceniu karty przez terminal. W tym miejscu: zaczepionej w elektriczce stewardesie o ‘jakimś nie-rosyjskim imieniu na M.’ z linii S7 БОЛЬШОЕ СПАСИБО!!!);
-ZDECYDOWANIE poćwiczyć szybkie wykładania dobytku na taśmę. Przydatne szczególnie, jeśli CAŁY bagaż ma się przy sobie jako podręczny (patrz fot.). W Moskwie na taśmę dorzucić musiałam jeszcze buty (górskie trepy wydały się pani z obsługi podejrzane), ze zbieraniem rzeczy po kontroli było więc jeszcze zabawniej niż w Warszawie. Na szczęście duży plecak przeszedł bez większych zastrzeżeń(!) – żeby wykazać się dobrą wolą chciałam wyrzucić nożyczki, ale pana celnika bardziej niepokoiły 2 szampony (upewniał się, czy są małe, jakby nie widział na ekranie jakie są – oczywiście usłyszał, że całkiem malutkie:) ). Pomyśleć, że wcześniej martwiłam się, czy przeniosę szydełko w podręcznym… Aha, zanim przepuścili mnie z całym dobytkiem na pokład, to prześwietlili „do gołego” w słynnej maszynie-prysznicu (nie jako wybrankę losu, ale jak wszystkich, którym zachciało się polatać). Czyli na sobie nic nie wniesiesz, ale w bagażu – hulaj dusza…hm.
-nauczyć się dobrych technik relaksacyjnych. Przydadzą się, kiedy po całym cyrku opisanym powyżej okaże się, że a) lot jest opóźniony i trzeba postać jeszcze 45min zanim wpuszczą na pokład, b) trzeba poczekać już w samolocie do startu jeszcze ok. 1,5h, bo „czekamy na pasażerów tranzytowych”. Mój sąsiad miał jednak domowej roboty pierogi, co trochę poprawiło bilans dnia. Co prawda zmiana czasu (z Wwą 7 godzin „do przodu”) sprawiła, że zarwałam drugą noc z rzędu, ale i tak pełen sukces – dotarłam do Ułan-Ude:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz